Rozdział dwudziesty szósty (II)
Usiadłam na wygodnym fotelu w swoim samolocie i poprosiłam o
szklankę wody gazowanej z cytryną i sałatkę z kurczakiem. Obok mnie siedział
śpiący jeszcze Justin. Nasz lot trwa dosyć długo, ale nie są to takie godziny
jak ze Stanów do Europy. Powoli zbliżaliśmy się do lotniska w NY.
Ostatnie dwa dni spędziliśmy na spotkaniach służbowych, ale
nie zmienia to faktu, że mieliśmy dużo czasu wolnego, w którym opowiadaliśmy o
tym co działo się w naszym życiu przez te trzy lata. To niesamowite, że znam go
już prawie cztery lata, ale nie widziałam go przez całe trzy.
Chciałam wybrać się do Christiana skoro byłam już w
Kalifornii, ale niestety nie było go w Los Angeles. Między innymi dlatego
wybrałam się na kolacje z Justinem w zeszły wieczór. Szatyn poruszył na nim
temat naszego życia po urodzinach dziecka. Jednak nie chciałam o tym rozmawiać.
Zdaje sobie sprawę, że nie ominie mnie ten temat. Wole jeszcze trochę pożyć w
swoim starym, ale nie zawsze szczęśliwym życiu.
Skoro już to zaczęłam to skończę. Czas pomyśleć o nim.
Olivier. Chcę dać mu jeszcze jedną szanse. Każdy na nie zasługuje.
- Długo jeszcze? – zapytał chłopak obok mnie.
Nawet nie zauważyłam kiedy się obudził, a musiało to być
jakiś czas temu, bo zdążył zjeść połowę mojej sałatki.
- Z tego co pokazuje iPad lądujemy za 25 minut.
Justin jedynie się uśmiechnął i skomentował moje jedzenie
jako bardzo dobre.
Kiedy wracaliśmy do apartamentu Biebera jego nowym
samochodem i miałam okazje porozglądać się po zatłoczonych ulicach Nowego Yorku
uświadomiłam sobie, że to naprawdę mój dom i mimo że nie było mnie tutaj tylko
dwa dni to stęskniłam się za tym pięknym miastem.
Moje pałaszowanie wzrokiem skończyło się kiedy wjechaliśmy
do podziemnego parkingu. Szatyn stanął obok mojego Cayenne S, które
zaparkowałam tutaj dwa dni temu.
- Jest już późno. Powinnam wracać do domu. Jestem zmęczona.
Justin wyszedł z samochodu i wyciągnął bagaże.
- Pozdrów Oliviera – powiedział ze smutkiem w oczach.
Poczułam to samo. Smutek, bo wiem ile go to musiało
kosztować. Nie wiem czy gdybym była na jego miejscu zrobiłabym to. Czasem
jednak jest to człowiek warty podziwiania za jego zachowanie. Mimo że jesteśmy
w sytuacji w jakiej jesteśmy on chcę się ze mną przyjaźnić, bo go o to
poprosiłam.
Spojrzał na mnie i wiedziałam, że chce coś powiedzieć, ale
się wacha. Ponaglałam go mówiąc, że nie będę się śmiać, a on posłał mi szczery
uśmiech i zaczął:
- Po prostu pomyślałem, że skoro jesteś zmęczona, a jutro
rano i tak mamy iść do lekarza… O ile jeszcze mogę z tobą pójść… To dlaczego
nie miałabyś zostać u mnie… Ale nie, to był głupi pomysł. Przepraszam.
Kiedy to powiedział poczułam coś takiego jakby jakiś ciężar
ze mnie spadł. Nie czułam go wcześniej, ale teraz poczułam się lżej. Nie mam
ochoty dzisiaj rozmawiać z Olivierem, a jestem pewna, że czeka na mnie w
apartamencie. Po prostu porozmawiam z nim jutro… po pracy… wieczorem?
- Nie Justin, znaczy tak. Znaczy nie jest to głupi pomysł i
tak, chętnie zostanę.
Uśmiechnął się szczeniacko i ruszył z walizkami do windy. Kiedy
weszliśmy do mieszkania od razu ruszyłam do lodówki. Nic nie zjadłam, bo moja
sałatka została pożarta w całości przez tego pana obok. Po chwili chłopak wyjął
z pułki wino i spojrzałam na niego wściekłym spojrzeniem. Powiedziałam mu
ostatnio, że mam na nie ostatnio ogromną ochotę, ale przecież nie mogę. W
odpowiedzi usłyszałam tylko głośny śmiech i dźwięk dzwonka do drzwi. Oboje
byliśmy zdziwieni, bo Justin powiedział, że nikogo nie mógłby się jeszcze
spodziewać, mało osób tu zna. Przez chwilę miałam ochotę go zatrzymać siłą i nie
pozwolić otwierać, bo bałam się, że może to być Olivier, ale pohamowałam się i
schowałam za ścianką korytarza.
- Co ty tu kurwa robisz? – usłyszałam głos chłopaka.
Wyjrzałam za ścianki, ale doskonale wiedziałam, że mnie nie
widać. Idealne miejsce do podglądania. Nawet z kuchni i salonu ciężko byłoby
mnie zauważyć.
- Kochanie… - usłyszałam pijany kobiecy głos.
- Wyjdź stąd – powiedział ostro Justin kiedy ktoś wszedł do
apartamentu.
- Ja cię kocham. Ja ci wszystko wybaczę. Wszystko rozumiesz?
Będzie tak jak było, zobaczysz!
Dziewczyna obróciła się. Teraz mogłam zobaczyć jej twarz i
mnie wręcz zamurowało. Oto Taylor, była narzeczona ojca mojego dziecka. Hah,
jak to brzmi. Niczym brazylijska telenowela. Wyszłam za rogu, bo w końcu nie
miałam przed kim się ukrywać i zamierzałam pomóc, wiedziałam, że nie chcę on jej
widzieć na oczy.
- Justin, wszystko w porządku? – powiedziałam i stanęłam za
nim, objęłam go ramionami wokół brzucha.
- Co robi tu ta suka!
Zaśmiałam się na jej słowa. Nie przeszkadza mi to już. Nie
po tym jak słyszałam to tyle razy ostatnio z ust Oliviera. Chwyciłam za róg
koszuli chłopaka i szczerze miałam w głowie tylko myśli by zrobić to tylko żeby
ta blondyna się odczepiła. No może prawie szczerze.
Podniosłam koszulę i włożyłam pod nią dłonie. Poczułam jak szatyn
się spiął, a pod moimi dłońmi wyczuwalne były dość imponujące mięśnie. Taylor
patrzyła na moje dłonie, które jeździły bez celu bo skórze chłopaka, która
swoją drogą pokryła się gęsią skórką, kiedy on chciał wyprosić ją grzecznie z
domu. Po chwili byłam już znudzona jej obietnicami wybaczenia i podjęłam temat sama:
- Słuchaj mnie kochanie. Historia lubi się powtarzać, teraz
jednak to ty jesteś na moim miejscu. Ty przychodzisz do mieszkania swojego byłego
chłopaka i znajdujesz w nim jakąś dziewczynę. Po prostu się poddaj i wyjdź, bo
ja z tobą wygrałam, ale ty ze mną nie wygrasz, kochana.
- Jesteś ździrą.
Kiedy to powiedziała nic mnie nie ruszyło, ale za to Justin
ruszył na nią. Nie wiem co chciał zrobić, ale go zatrzymałam. Grałam dalej w
swoje przedstawienie. Przytuliłam go, tym razem od przodu. Chwyciłam jego
długie włosy. Delikatnie musnęłam jego czoło stojąc na palcach i poprosiłam
żeby się uspokoił.
- Nie skarbie. Ty nią jesteś. Przyjechałaś tutaj, nawaliłaś
się, zapewne dałaś dupy i teraz przychodzisz błagać go na kolanach żeby ci
wybaczył. Jak nisko trzeba upaść? No powiedz mi. Jesteś zwykłą dziwką. Od początku waszego związku zgodziłaś się na seks bez zobowiązań. To nawet nie był związek, a siedziałaś w tym tak długo. Jaka normalna, szanująca się kobieta zgodziłaby się na takie coś? Myślałaś, że on cie kocha? Nigdy cię nie kochał. Wiesz skąd to wiem? Bo dzień, pierdolony dzień, przed tym jak ci się oświadczył pieprzył się ze mną. Nie z tobą. To mnie rano przywitał ze śniadaniem i zdaniem "witaj, kotku". To o mnie się teraz troszczy. To ze mną będzie miał dziecko. Zrozum tępa idiotko, że to dla mnie rzucił wszystko i przeprowadził się do Nowego Yorku! Bez cienia zwątpienia był gotowy cię zostawić i wrócić do mnie, zaraz po tym jak przyjechałam do LA. Jesteś nic nie wartą szmatą, więc nie nazywaj mnie ździrą, ździro. I wynoś się z tego mieszkania, albo wyjdziesz stąd z pomocą kogoś innego, a przy okazji ze zdeformowanym tym swoim wielkim nosem.
Chciała się na mnie rzucić ale potknęła się o własne nogi i
upadła na ziemie. Wstała i chwyciła wazon, którym zapewne planowała we mnie
rzucić. No ale cóż, znowu się jej nie udało. Uderzyła ręką o ścianę, nie wiem w
jakim celu. Przewróciła trzy krzesła przy wyspie kuchennej, wzięła butelkę whiskey
z barku i wyszła trzaskając drzwiami i krzycząc na cały korytarz:
- To koniec.
Spojrzałam na Justina, który miał minę jakbym miała conajmniej 3 głowy. No co, jak się wkurzę mówie co myśle. Zaznaczyłam swoje terytorium.
Chwila. Przecież, nie... Nie... To co mowiłam, nie.. On nie może mnie kochać, ja mam kogoś. Nie.
Wróciłam jednak do myśli o Taylor. Nie chce się tym zamęczać i jeszcze chwile potriumfować swoje zwycięstwo. Jedynie się zaśmiałam, bo co innego mogłam zrobić. Dobrze,
że wreszcie sobie uświadomiła jaka jest prawda. Może po prostu to ona chciała
rzucić, a nie zostać rzuconą?
~.~
Smutno wam z powodu Taylor?
Mnie osobiście podoba się przemowa Bree na koniec.
Co myślicie?
Pozdrawiam was serdecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz